piątek, 25 listopada 2016

Jaja jednak odrastają - recenzja nowej płyty Metalliki


Osiem lat - kawał czasu. Przez ostatnie osiem lat zdążyłem raz się ożenić, dwa razy zostać ojcem, trzy razy zmienić pracę i cztery razy zmienić samochód. I to wszystko w okresie, kiedy Metallica leniwie pisała utwory na nowy album. W końcu im się udało. Kiedy wszyscy już byli niemal pewni, że ta płyta to ściema, że będzie dokładnie jak z "Chinese Democracy" Guns 'n' Roses, czyli może i w końcu wyjdzie, ale wymęczona i tylko po to, żeby się w końcu dziennikarze przestali o nią pytać, Meta wypuściła swój jedenasty album studyjny (dwunasty, jeżeli ktoś się chce pastwić i liczyć "Lulu" jako twór płytopodobny).

Niesprawiedliwością byłoby jednak mówienie, że legenda metalu nie robiła nic. W końcu w międzyczasie byłem na kilku świetnych koncertach Mety, więc jakaś aktywność z ich strony była. Przede wszystkim jednak chłopcy przez ten czas odrabiali lekcje. Po tym jak swego czasu poszli na wojnę z internetem, czyli de facto swoimi fanami, muzycy nie mieli najcieplejszych relacji z audytorium. Zatem przez te osiem lat uczyli się w internety lub nauczyli się zatrudniać kogoś, kto w te internety już naprawdę bardzo dobrze umie. 

Premierę "Hardwired... to Self-Destruct" poprzedziła naprawdę genialna akcja w sieci. Najpierw na trzy miesiące przed debiutem krążka dostaliśmy otwierający płytę singiel "Hardwired" i... wszyscy rozdziawili gębę. Takiej Metalliki nie słyszeliśmy od dobrych dwudziestu kilku lat. Żeby osiągnąć taką szybkość jakiegokolwiek kawałka z ostatnich sześciu płyt, musielibyśmy ich słuchać na przewijaniu i nie wiem, czy prędkość x2 by wystarczyła :) Niby nic, każdy wypuszcza single, ale zaczęły się podnosić nieśmiałe głosy, że może będzie się dało tego albumu nawet słuchać bez krzywienia się i szukania na siłę pozytywów.

Później dostaliśmy "Moth into Flame" - miejscami mocny, mocno melodyjny, z chwytliwymi wstawkami - zadatek na radiowy przebój, słowem piosenkę co prawda dla mas, ale zaskakująco dobrą i dopracowaną. Trzecim singlem był ironmaidenowy jak w mordę strzelił "Atlas, Rise!" - miejscami gitary żywcem wyjęte z Żelaznej Dziewicy, niczym serce Eddiego wyjmowane przez Dickinsona na ostatniej trasie brytyjczyków. Słucha się całkiem nieźle, choć skrócony o połowę byłby znacznie strawniejszy.

Najważniejsze wydarzyło się jednak dobę przed premierą płyty - panowie co dwie godziny wpuszczali do sieci nowy kawałek, tak że zanim krążek na dobre się ukazał, mieliśmy wszystkie piosenki dostępne i to z teledyskami! To ewidentnie oko puszczone do fanów ze skruszonym "Sorry za te jaja sprzed kilku lat - bierzcie i słuchajcie ile chcecie, jak się spodoba, to kupcie." W takiej oto nowej szacie stanęła przed nami nowa Metallica.



A jaki jest sam album? Przerósł moje oczekiwania o lata świetlne! Czy to znaczy, że jest epokowym dziełem? Nie. Po prostu moje (a myślę, że też dużej większości oczekujących na tę płytę) oczekiwania były na niewiarygodnie niskim poziomie. Tym bardziej, że "Lords of Summer" - singiel promowany na ostatniej trasie i niejako zapowiadający nową płytę (ostatecznie znalazł się jedynie jako bonus track na trzecim CD) był do bólu "deathmagneticowy" i raczej spodziewałem się kopii ostatniego albumu (całkiem nie najgorszego zresztą, ale jednak dalekiego od wyżyn artyzmu).

Meta na "Hardwired..." brzmi naprawdę dobrze. Wokal Jamesa przechodzi całą paletę głosów - od agresywnego, wkurzonego wydzierania się w "Hardwired" do łagodnego, anielskiego śpiewu chociażby w "Now that we're dead" - melodyjnym, rytmicznym kawałku rodem z Czarnego Albumu. Nawet Lars na tej płycie gra na perkusji tak, jakby umiał na niej grać :)

Za całość kompozycji tradycyjnie odpowiadają Hetfield z Ulrichem. Tylko w "ManUNkind" dopuścili to głosu Roberta, z nie najgorszym skutkiem zresztą. Płytę określiłbym jako dość pokaźny melanż. Mamy tu bliźniacze (póki co chyba najbardziej mi pasujące, ale pewnie będzie się to zmieniać z czasem), ale świetne, szybkie, thrashowe "Hardwired" (otwierające album) i "Spit Out The Bone" (kończące płytę). Mamy powrót do Black Albumu, ale też mocno "loadowe" "Dream No More". Metallica wysyła też dość jasny przekaz - wracamy do naszych inspiracji i mówimy to otwarcie. Mamy wspomniane "Atlas, Rise!" - bez zbędnego krygowania czerpiące z Iron Maiden, mamy poświęcone Lemmy'emu Kilmisterowi "Murder One", mamy przebijające się wyraźnie tu i ówdzie Diamond Head, gdzieś może nawet Skid Row, czasem nie można się też oprzeć wrażeniu, że niedaleko pada Metallica od Mustaine'a i Megadeth w kilku miejscach też by się mogło zastanowić, czy przypadkiem to nie oni grają fragmenty tej płyty. Na bonusowym albumie mamy z kolei cover Iron Maiden "Remember Tommorow", rewelacyjne wykonanie "When the Blind Man Cries" Deep Purple i sztafetę przez kompozycje Ronniego Jamesa Dio. Tam też na dokładkę znajdziemy wspomniane "Lords of Summer", które brzmi jakby lepiej, niż te które słyszeliśmy dwa lata temu. Oprócz tego na bonusie mamy kilka koncertowych kawałków, a wszystkie z Kill 'Em All i Ride the Lightning, jakby chłopaki chcieli powiedzieć, że może sama płyta nie jest esenscją thrashu, ale zawsze można sobie do tej esencji wrócić, cofając się do albumów, których wiek jest już z trójką z przodu.

Nie oszukujmy się - nowego "Master Of Puppets" Metallica nie nagra już nigdy, ale przynajmniej muzycy pokazali, że są w stanie dać publiczności kawał uczciwej muzy. To jest naprawdę dobry album, który nie wróci na półkę po jednym przesłuchaniu. Prawie osiemdziesiąt minut kompozycji... no właśnie... Meta chciała dać słuchaczom bardzo dużo, ale jednym z minusów tej płyty są przeciągnięte kawałki. Obciąć każdy o dwie minutki i byłoby git. Każde intro skrócić o jedno kółko, każde outro o takie same kółko ciach i nikt by się nie czepiał :)

W Hulaj Duszowej ocenie: 7+/10

Zdjęcie pochodzi z oficjalnej strony Metalliki - www.metallica.com