wtorek, 27 września 2016

W bramach czai się zło... - o moim/nie moim mieście


Ludzie już tak mają, że zasadniczo ich nosi w życiu. Zwłaszcza w dzisiejszej, mobilnej rzeczywistości. Mieszkasz pan sobie od trzydziestu lat dajmy na to w Rzeszowie i po tych trzydziestu latach o piętnastej dzwoni telefon, właśnie w chwili, kiedy zgasiłeś światło w biurze i założyłeś kurtkę.

W słuchawce głos prezesa. Od przyszłego tygodnia zostajesz dyrektorem w firmie. Z tym, że w gdańskim oddziale. Kurtkę masz już na sobie, więc połowa roboty odpada. Jedziesz do domu, pakujesz walizkę, nierzadko też żonę i dzieci (nie żeby do walizki od razu), sprzedajesz mieszkanie i za tydzień jesteś obywatelem Wolnego Miasta Gdańska. Ot, przeprowadzka jakich dzisiaj wiele. Możesz się przeprowadzić do Szczecina, do Londynu, na Borneo albo do amazońskiej wioski, w której nie ma nawet Biedronki (naprawdę - NIE MA BIEDRONKI!), ale i tak nie wiesz nic o przeprowadzkach, nie wiesz nic o trafieniu do innego świata, nie wiesz nic o rzeczywistości alternatywnej, dopóki nie przeprowadzisz się do Łodzi...

Niedawno minęło dziewięć lat, od momentu w którym DNA tego miasta zaczęło mozolnie wtapiać swoje elementy do mojego osobistego zapisu genów, niczym genetyczna wada w zdrowym, poukładanym, białostockim łańcuchu danych. Po tych dziewięciu latach coraz częściej już atakuje mnie wątpliwość czy wciąż jestem łódzkim białostoczaninem, czy już z każdym dniem bardziej białostockim łodzianinem.

Kiedy po raz pierwszy obudziłem się u boku Silnika W Trabancie Mojego Życia (o, to do zapamiętania jest nawet) w naszym wynajętym mieszkaniu przy Radwańskiej (tak, to ta Radwańska, o której nasz przyjaciel Mewa mawiał, że mieszkać tam, to jak grać w rosyjską ruletkę rewolwerem z pełnym magazynkiem, ta Radwańska, z której beczki zupełnie nie kojarzą się z reklamami piwa, ani z makłowiczowskim wyciąganiem beczkowego, chrupiącego kiszonego ogórka), pomyślałem że miłość zaprowadziła mnie w dość ciekawe miejsce. Jak się okazało ciekawsze niż myślałem (choć akurat osławiona Radwańska okazała się wyjątkowo sielankowym miejscem, w którym za dwa złote zostawało się dożywotnio kierownikiem i dostawało się pakiet powitalny, składający się z szacunku i świętego spokoju). Przez pierwsze lata w Łodzi wszędzie jeździłem z GPS-em (teraz też mi się jeszcze zdarza) i gdzie bym nie dojechał, moimi pierwszymi słowami było zawsze niezbyt bliskie zachwytowi "O kurwa...". Bo musicie wiedzieć, że prawdziwa Łódź to nie przelotowe trzypasmówki z biurowcami po bokach, nie reprezentacyjna, choć z różnym skutkiem od lat będąca w stanie ciągłej reanimacji Piotrkowska, to nie Manufaktura z jej wielkomiejską europejskością. Łódź to wszystko to, co znajdziecie oddalając się od tych miejsc o jakieś pięćdziesiąt metrów. 

Dziś "O kurwa" mówię znacznie rzadziej. Przyzwyczaiłem się, że Białystok można było przejechać w dziesięć minut, a w Łodzi dziesięć minut jadę, jak mam gdzieś bliziutko. Przywykłem do tego, że serdeczność łodzian drzemie znacznie głębiej niż ludów wschodu. Nade wszystko jednak, że w przeciwieństwie do niemal każdego większego miasta w Polsce - historia Łodzi nie dzieli się na kiedyś i teraz, na przed i po - ona trwa jako ciągłość. Miasto rzecz jasna się zmienia, ale nie wyodrębnia etosów, tych wszystkich przedwojennych warszawiaków, lwowskich wrocławian, kresowiaków itd. Łodzianin to łodzianin - odrębny byt na mapie tego kraju. 

Łódź już przestała być dla mnie plątaniną wąskich, dziurawych ulic z szarymi kamienicami po bokach. Ona kiedyś zaczęła mi opowiadać o tym, że Łódź jest inna, tylko trzeba wiedzieć gdzie szukać innej Łodzi. Teraz zaczęła mi tę Łódź pokazywać. Zaczęliśmy bywać w tych miejscach, gdzie za rogiem kamienicznej burości czai się kameralny park i atakuje nas znienacka albo też w miejscach, gdzie park jest tak ogromny, że na horyzoncie ani śladu burości nie zobaczysz. Zaczęliśmy odkrywać kulturalną wątrobę tego miasta (nie serce, bo kultura Łodzi nie jest nachalna, jej pragnienie i uzewnętrznianie przez łodzian jest naprawdę wielkie, ale można mieszkać tu przez lata i nie natknąć się na nią ani razu - uwierzcie!). Odkrywamy miejsca, gdzie historia ryła znamiona dzisiejszej Łodzi, historia ludzi - nie wojen, królewskich tronów, czy bajanych legend sprzed wieków - ludzi, żyjących w kulturowym tyglu. 

A gdyby ktoś chciał przeczytać łódź w pigułce oczami naszego przyjaciela łodzinanina, to koniecznie zajrzyjcie tutaj.

Jedno jest zaiste zadziwiające. Mimo krążącego w powietrzu konfliktu (bo powietrze w łodzi składa się nie tylko z tlenu, azotu i pomniejszych pierwiastków - ono się składa w dużym procencie z ŁKS-u i Widzewa), nikt nigdy mnie nie zapytał czy jestem za jedną, czy za drugą drużyną, a nie jest lekko w mieście Ełksy i Widzewa, być kibicem Jagiellonii... Nie jest łatwo być ani białostockim łodzianinem, ani łódzkim białostoczaninem, ale to póki co nasze miejsce na Ziemi, burzliwe i skomplikowane jak związek kobiety i mężczyzny, jednak im głębiej wnikasz, tym mocniejszy charakter poznajesz - i miasta, i związku...