niedziela, 13 listopada 2016

Po kim psyche, po kim mózg i rozkoszny pełny luz?

Ona w jednym z poprzednich tekstów była łaskawa pokusić się o muśnięcie mojego rysu charakterologicznego w kontekście dziedzictwa pewnych cech po rodzicach (oczywiście nie mogła nie wspomnieć o tym, że okresowo, cyklicznie i konsekwentnie tracę sierść na głowie i mam to po jednym z dziadków - tu małe sprostowanie - po obu, z tym że tego drugiego nie miała okazji poznać, a to z powodu, że opuścił był ten łez padół, kiedy ona miała pięć lat, więc mogła być obiektem westchnień co najwyżej tych, których należałoby kastrować z zimną krwią - i nie znam żadnego rodzica, który by się z tym nie zgodził).

Nadszedł czas na ripostę. Jak mawiają w kręgach zbliżonych do czegośtam - therion nierychliwy, ale sprawiedliwy. Popcorn gotowy? Szklanki pełne? Pies wyprowadzony? To poznajcie Jej dziedzictwo! Ja je poznaje codziennie od jakichś dziesięciu lat, więc dlaczego mielibyście mieć lepiej? 

Jest jedna ogólna, dominująca cecha w Jej mamie składająca się z opanowania, łagodności i empatii. To tak bardzo harmonizuje z moim charakterem, że nawet nie macie pojęcia. Więc komu do cholery przeszkadzało, żeby Ona odziedziczyła to po mojej teściowej? Pytam się! Albo nie - "Pytam się." - po co od razu krzyczeć? :) Nie skupiajmy się jednak na tym czego Ona nie przejęła po rodzicach - było, minęło - trudno. 

Jeżeli miałbym określić jednym słowem, co Ona ma po swoich twórcach, to chyba użyłbym porównania do tego, na czym znam się najlepiej. Ona jest drinkiem! Nie no. Nie takim jakie znacie z imprez w akademikach - piwo, wódka i sztachnięcie się szlugiem jako erzac zapojki. Ona jest drinkiem złożonym z każdej bazowej cechy swojego ojca, która jest mocnym alkoholem i ogólnej nadbudowy w postaci matki, która tę moc rozcieńcza i łagodzi. Matko kochana, to chyba najlepsza metafora, jaką w życiu wymyśliłem (no może poza tą, że życie jest jak spirytus - paruje, jak je zostawić bez nakrętki - nie chwalę się nią jednak, bo nie do końca ją rozumiem). 

Podstawową jednostką Jej charakteru (po ojcu, a jakże) jest absolutna niemożność nic nierobienia. Nawet kiedy podejmuje nieudolne próby położenia się i patrzenia w sufit, to po jakichś sześciu sekundach już ma plan wyszpachlowania (szpachluje się sufity?) i pomalowania tegoż. Nie zrozumcie mnie źle - mój teść jest jednym z najbardziej niesamowitych gości, których w życiu poznałem - on oddycha aktywnością - od rana jego wewnętrzny komputer analizuje, co może zrobić dla swojego domu, dla naszego domu, dla syna domu, dla rodziny domów, dla kolegów domów (nie jestem pewny czy w tej kolejności), a kiedy już wszystko pochyta (jak mawia poeta) i może sobie pozwolić na błogi relaks na kanapie, to jedzie na grzyby. Jego córka, a zbiegiem okoliczności również moja żona ma dokładnie ten sam procesor - usiadłam - właśnie przepierdoliłam osiem sekund życia.



Drugą najważniejszą Jej cechą (w złagodzonej po mamie wersji) jest wyniesienie na ołtarze wartości utylitarnej wszystkiego, co się robi. Kupić mężowi dziesięć piw, porozkładać w różnych zakamarkach i patrzeć jak się cieszy, znajdując kolejne w kompletnie niespodziewanym miejscu? Romantyzm na psa urok! Tfu! Jak miłość, to raczej w stylu: kocham cię - posprzątałam ci w szafie, mimo że osiemnaście tysięcy razy w obecności papieża i pierwszego sekretarza obiecywałeś, że już będziesz układał swoje rzeczy. Czasem jednak zdarzają Jej się przebłyski takiego kompletnie nieużytecznego odruchu uczuć - zdarza się, że ptysia mi kupi albo kartkę miłosną na lustrze przypnie (trochę muszę pomarudzić i podomagać się takich spontanicznych gestów, ale powoli rzeczywiście zdarza Jej się mnie zaskoczyć czymś na pierwszy rzut oka kompletnie bez sensu z punktu widzenia korzyści racjonalnego mózgu. 

Ja tam jednak nie narzekam, a jeżeli już to gdzieś cichutko w kącie, łypiąc czy przypadkiem nie spoczywa na mnie Jej surowy wzrok. To wszystko bowiem sprawia, że ktoś ogarnia tak marginalne i zupełnie nie zaprzątające mojej głowy historie życiowe, takie jak - budżet domowy (cieszę się jej ogólnym brakiem akceptacji dla jedynego znanego mi schematu, że pieniądze czasem są, a po dwudziestym ich nie ma i nie należy się kłócić z tym faktem, bo jeszcze nie było tak, żeby nie dało się z tym jakoś poradzić) albo na przykład, że porządek w dokumentach to nie jest pradawny mit, którym w średniowieczu straszono dzieci (Poważnie?! W życiu nikt mnie nie przekona, że dokumenty da się posegregować, ułożyć i wiedzieć, które gdzie są! No może oprócz mojego teścia, ale myślę, że on po cichu para się czarną magią i dlatego wszystko ma skatalogowane po czarodziejsku). 

Grunt, że to wszystko się jakoś uzupełnia, nie? Ciekaw jestem co za jakieś dwadzieścia lat napiszą (albo przetransferują psionicznie na jakąś platformę myśli - cholera wie co będzie wtedy nośnikiem słowa) o swoich rodzicach nasze córki? Nieważne. Grunt, żeby urodę po mamusi miały :)