piątek, 18 listopada 2016

Szklanką o ścianę rzucam...

Wśród rodziny i przyjaciół uchodzimy za zgodne, kochające się małżeństwo. Kłótniami się raczej nie chwalimy, a w towarzystwie zgrabnie maskujemy ewentualną niezgodność charakterów. Nie pamiętam nawet, żebyśmy się przy innych jakoś mocniej posprzeczali. A jeśli nawet taki incydent miał miejsce, to został zmieciony w otchłań mało istotnych wspomnień. W gruncie rzeczy w domowym zaciszu też rzadko zdarza nam się poprztykać. Ale mamy na koncie jeden epizod, który położył cień na kryształowy blask naszego związku...

Powiedzmy sobie wprost. Kocham swoje dzieci nad życie. Uważam, że są najmądrzejsze, najzdolniejsze i najpiękniejsze. Bo są moje i mam święte prawo tak o nich sądzić. Żyję w przekonaniu, że w naszym kraju kobieta musi się dwukrotnie mocniej postarać, żeby stanąć na tym samym stopniu co facet. Dlatego chcę wychować Harpie (prawda, że określenie pełne miłości?) na pewne siebie kobiety. Nie jestem jednak typem matki-kwoki. Nie jara mnie spędzanie całego dnia na gotowaniu, sprzątaniu i czekaniu aż Pan Mąż powróci do łono ogniska domowego. 

Baaa... roczny urlop macierzyński to w moim życiu jeden z najbardziej frustrujących okresów. Na pokładzie niemowlę i ledwo co odrośnięta od ziemi dwulatka. Dodajmy do tego Matkę, która ma charakter choleryka i zadatki na zostanie nowym króliczkiem z reklamy Duracella (no chyba nie pomyśleliście, że króliczka Playboya! to już nie te czasy). Dzień w dzień to samo, schemat powtarzający się do znudzenia. Do tego wszystkiego On - Pan Mąż i Ojciec. Pracę zaczynał o 4:30 (sic!), więc jak wracał około 13:00, to nie było mowy, żeby nie był zmęczony. I nic to, że chodził spać średnio o 20:30. Jak widzicie, życie rodzinne więdło, a o pożyciu małżeńskim to możecie w tamtym okresie w ogóle zapomnieć. To się nie mogło inaczej skończyć...

Atmosfera gęstniała z dnia na dzień. Drobne sprzeczki, małe kłótnie. Pozornie nic takiego, z czym byśmy sobie nie mogli poradzić. Ale każde z nas w głębi duszy miało ochotę to drugie udusić gołymi rękami. Aż przyszedł ten dzień... do naszego życia wkroczyła ta trzecia. Podstępnie wcisnęła się gdzieś pomiędzy jego powrót z pracy i godzinę odbioru pierworodnej z przedszkola. Migrena... najwredniejsza z wrednych przypadłości. Dopadła Go w dniu, w którym nie powinna się zbliżać do naszego domu na kilometr. Wiecie czego nie można mówić Mężowi, który wraca zmęczony z pracy, a do tego pęka mu głowa? Że zachowuje się jak królowa brytyjska... Bo przecież prawdą powszechną jest, że migrenę to ma królowa brytyjska, a szarego człowieka, to co najwyżej głowa napi...la. Bum! Bomba wybuchła.

Dumna i blada ze swojego błyskotliwego tekstu zapakowałam Ma~ do wózka i poszłyśmy po Hanię do przedszkola. Ale dopiero powrót do domu mnie zaskoczył. To była bomba z opóźnionym zapłonem. Drzwi zamknięte na klucz, szczoteczki do zębów w łazience brak, a z szafy zniknęły jego ciuchy. Taaak... dobrze myślicie - wyprowadził się. I w takiej chwili cieszyłam się, że charakter odziedziczyłam po Tacie. Bo to typ zadaniowy. Powinnam przecież była usiąść i się rozpłakać. O nie... ja w ciągu 15 minut miałam ułożony plan działania na co najmniej kolejne pół roku, łącznie z tym jak przetransportować się z córkami do rodziców do drugiego miasta. Baa... nawet zamówiłam pizzę, a potem zadzwoniłam do przyjaciółki w trybie "jak on się mógł k...a wyprowadzić!". Do tego wszystkiego przemeblowałam pół mieszkania. Jakby ktoś na mnie spojrzał z boku, to by powiedział "wariatka". Ale na mnie działało.

Zastanawiacie się jak długo Go nie było? Kilka godzin. Udało mi się go ściągnąć pod pretekstem, że dzieci tęsknią. Tu się akurat nie minęłam z prawdą, bo Hania co chwilę pytała o tatę i nie bardzo chciała iść spać. Dzieci czują, że coś nienaturalnego się dzieje w najbliższym otoczeniu. Nie mniej jednak urażona duma nie dopuszczała do głosu możliwości, że ja też mogę na Nim tęsknić. Na wszelki wypadek z góry założyłam, że to już będzie koniec i jak my się opieką nad dziećmi podzielimy. Ot, taki mechanizm obronny.

Szczęśliwie skończyło się na wielogodzinnych rozmowach, w końcu szczerych i związanych z nami, a nie z tym, czy ciepły obiad jest dzisiaj na stole albo czy w szafce znajdzie czyste gacie. Jaki płynie z tej historii morał? Rozmawiajcie ze sobą do jasnej cholery. Nie chowajcie się za ekranami laptopów czy smartfonów. Usiądźcie wieczorem na kanapie i po prostu pogadajcie ze sobą szczerze. Nie tylko o obiedzie na kolejny dzień, ale o tym jak odebraliście dany dzień. Czy był w porządku, a może wydarzyło się coś, co trzeba przegadać. Dzielcie się z drugą osobą swoimi marzeniami. Jeśli będziecie to wszystko dusić w sobie, to w końcu skończy się jak u nas - bomba wybuchnie. Wtedy może wydarzyć się coś, co nam udało się odwrócić, ale nikt nie powiedział, że wszystkie sytuacje są odwracalne. Ja zawsze powtarzam mojemu Mężowi - ciesz się, że jeszcze mam ochotę się z Tobą kłócić, bo to znaczy, że jeszcze mi zależy. Jeśli zamilknę i zamknę się w sobie, to będzie zwiastowało coś niedobrego.

A jak jest u Was? Rozmawiacie ze sobą o wszystkim, a może Wasze marzenia i pragnienia są tylko Wasze? Uważacie drobne kłótnie za coś pozytywnego?