wtorek, 22 listopada 2016

Baba za kierownicą: Strefa komfortu

Obserwatorium Językowe Uniwersytetu Warszawskiego prowadzi listę "Najnowszego Słownictwa Polskiego". To fenomenalne jak szybko nowe słowa wchodzą do naszego codziennego słownika. Podobnie jest z hasłami dotyczącymi samorozwoju, organizacji swojego czasu i przestrzeni. Moim ulubionym jest ostatnio "wychodzenie ze strefy komfortu", ponieważ ja ze swojej wyszłam ostatnio w siedmiomilowych butach.

Mam prawo jazdy od 12 lat. Szmat czasu, prawda? Wstyd się przyznać, ale pomimo tak długiego stażu posiadania kawałka plastiku, który uprawnia mnie do kierowania pojazdem samochodowym o dopuszczalnej masie całkowitej nieprzekraczającej 3,5 tony, nigdy w życiu nie samodzielnie nie kierowałam autem. W zasadzie zawsze byłam takim kierowcą "przy okazji". Siadałam na miejscu kierowcy okazjonalnie, zazwyczaj po to, aby odwieźć kogoś z imprezy. Nic dziwnego, że pewność siebie w roli kierowcy spadała z prędkością światła. Szczerze mówiąc, po ślubie uznałam, że nawet nie chce mi się wymieniać dokumentu, bo przecież i tak go nie używam. I tak od ponad sześciu lat posiadam prawo jazdy wydane na panieńskie nazwisko. Trzeba będzie jednak w końcu zasilić skarbczyk wydziału komunikacji. 

Jak już wiecie, mniej więcej miesiąc temu zostałam szczęśliwą posiadaczką własnych czterech kółek. Żeby jednak nie narażać karoserii nowego auta na zbyt wiele doznań mało estetycznych, użytkuję wysłużonego, ale bardzo cierpliwego Forda. Muszę przyznać, że bardzo lubię to auto. Naprawdę dobrze znosi moją niewprawioną nogę. Od kilku dni On próbował namawiać mnie na samodzielną jazdę. Przedstawił mi nawet cały scenariusz. Ja w białej strzale z przodu, On w czarnym karawanie za mną. "Przynajmniej będziesz miała pewność, że nikt za Tobą nie zrobi głupiego manewru i będzie uważał na Twoje potencjalnie głupie manewry". Logika na całkiem wysokim poziomie, prawda? 

Umówiliśmy się na niedzielę. Ale jak to z sytuacjami stresowymi bywa - ból głowy, piasek pod powiekami. No bez szans, nie pojadę. On zachował pokerową twarz. Ok - umawiamy się na poniedziałek. I miałam już wychodzić na autobus, ale chyba jakiś duch kierownicy mnie natchnął, bo zamiast na autobus postanowiłam wyjść z... tak, tak ze swojej strefy komfortu. Ale na moich warunkach. On miał zostać w domu i być moim pilotem w zestawie głośnomówiącym. 

Dobrze, że nie widzieliście jak trzęsła mi się noga, która miała odpowiadać za sprzęgło. Przez pierwsze dwie minuty byłam pewna, że wyjadę za bramę i na tym skończy się moja odwaga. Na szczęście dla mnie i innych uczestników ruchu zdołałam się ogarnąć i bezpiecznie dojechałam do pracy. Wprawdzie zaparkowałam na końcu świata, ale nie wymagajmy, żebym od razu wciskała się na centymetry. Samo pokonanie trasy, to było kolosalne wyjście z tzw. strefy komfortu. 

Muszę Wam powiedzieć, że mimo stresu to było bardzo fajne uczucie, że udało się przełamać jedną z największych barier. Oczywiście jeszcze dużo przede mną, ale podobno ten pierwszy krok jest najważniejszy.

Jestem ciekawa jak wspominacie swoje pierwsze samodzielne jazdy. Jeśli macie ochotę podzielcie się tym w komentarzach :)