środa, 16 listopada 2016

Danielak niejedno ma imię - recenzja filmu "Jestem mordercą"

Czas się przyznać. Tak, to ja jestem tym słynnym łódzkim kinomanem, który nie przepuści absolutnie żadnej okazji, żeby iść i obejrzeć film na dużym ekranie. Przez dziewięć lat, które spędziłem w mieście włókniarzy, taka okazja przytrafiła mi się ohohoho... z sześć razy - jako się rzekło, żadnej nie przepuściłem. W ubiegły weekend pojawił się nad naszym łóżkiem olbrzym i powiedział "It is happening again...", co oznaczało że teściowie przygarnęli owoce naszego żywota i możemy oddać się kaskadzie rozrywek, które proporcjonalnie do upływającego wieczora coraz mniej nadawały się do opisania.

Ona powiedziała, że chce iść na taki film, żeby i tajemniczy facet był i miał z kobietami przygody i żeby to nie był Grey. Czyż wybór mógł być inny niż "Jestem mordercą" Macieja Pieprzycy? Oparty na kanwie historii Wampira z Zagłębia obraz spełniał wszystkie postawione przez Nią warunki, choć nie wiem czy oczekiwania też. Miejsce do oglądania wybraliśmy chyba najlepsze z możliwych, bo Kino "Charlie" - stare kino, kameralna sala, jakieś siedem minut reklam (tak, siedem!, a nie trzydzieści siedem) i nie uwierzycie - ani jednego kubełka popcornu, czy paczki chipsów na sali. 

Nie chcę być typowym recenzentem, więc od razu zdradzę Wam zakończenie - wielka miłość, ślub, smoczyca i zielone dzieci. Ha! Nie mówiłem, że akurat tego filmu będę zdradzał zakończenie, ale na wszelki wypadek nie oglądajcie "Pitbulla", bo już macie zepsutą pointę. 

Przede wszystkim "Jestem mordercą" jest dobrą propozycją dla ludzi, którzy do znudzenia mogą oglądać polskie kino lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych - nakręcony bez fajerwerków, bez zbędnych eksplozji wielokondygnacyjnych budynków, bez niepotrzebnych flaków wylewających się z dymiących trzewi, wyłażących z ekranu i pełznących w kierunku naszych okularów trzy de. Wzorem starszych filmów moralnego niepokoju, "Jestem mordercą" to obraz o ludziach, bo historia jest i tak z grubsza znana, krążąca wokół wydarzeń związanych z Marchwickim. Co najważniejsze to obraz nieoderwany od rzeczywistości - w przeciwieństwie do modnego ostatnio nurtu kina wkładającego bohaterów w sytuacje nie tyle ekstremalne (bo przecież i sprawa Marchwickiego jest ekstremalna), ale w splot osiemdziesięciu ekstremalnych wydarzeń, popartych mocno naturalistycznym ukazywaniem takich akcji. Nie powiem, widać w "Jestem mordercą" tchnienie Smarzowskiego, ale bez charakterystycznego mu przerysowania fabuły. 

Rzecz jasna przez cały film skupiamy się głównie na osobowości głównego bohatera - ambitnego, polskiego Kojaka, którego da się lubić, bo tak ładnie walczy o sprawiedliwość, nie bacząc czy środki, z których korzysta podobają się peerelowi, czy też nie, a później się zastanawiamy, czy postępowalibyśmy jak on, i czy moglibyśmy patrzeć spokojnie w lustro. Główny bohater to jednak tylko jądro, którego zachowanie determinuje postawy pozostałych postaci. Naprawdę - ludzie pokazani z dużym kunsztem, bo nienachalnie, ale z odpowiednią ostrością.




Gra aktorska to naprawdę mocny punkt filmu, choć nie wszystkie role zapierają dech w piersiach. Świetna, uwierzcie na słowo gra Mirosława Hanuszewskiego w roli głównej, później troszkę zdradzę dlaczego dla mnie tak dobra. Doskonałe kreacje drugoplanowe - Piotra Adamczyka w roli majora (w końcu rola z charakterem i zupełnie do Adamczyka niepodobna - duży plus), Agaty Kuleszy w roli żony podejrzanego (uwielbiam Kuleszę za to, że potrafi zagrać inaczej w każdej roli), Cezarego Kosińskiego w roli prokuratora (mam słabość do Kosińskiego, lubię prawie wszystkie jego drugoplanówki, a już tę jego naiwnopoznawczą postawę i minę w rolach mocnych charakterów lubię w dwójnasób) i Michała Żurawskiego w roli milicjanta Marka (bardzo fajna gra i nie silenie się na wyjście przed szereg z ekranu - wyważona rola, fajna jak diabli). Przeciętnie za to Arkadiusz Jakubik w roli podejrzanego Kalickiego. Chyba mam zmęczenie materiału. Mam wrażenie, że Jakubik u Smarzowskiego znalazł na siebie patent (który swego czasu mnie zachwycił) i tym patentem obskakuje wszystko, co gra. Poprawnie, przejmująco, ale do bólu przewidywalnie. 

Na koniec wisienka na torcie. Coś, co mnie osobiście w filmie zachwyciło najbardziej. Obraz jest jednym wielkim nawiązaniem do różnych polskich filmów. Sporo wychwyciłem, pewnie jeszcze więcej nie złapałem za pierwszym razem - na pewno do ponownego obejrzenia. Alegorie znajdą i fani Smarzowskiego i innych, a nade wszystko film nabiera dużo większego sensu, kiedy jest się mojego pokroju fanem "Wodzireja" - jeżeli się wybieracie na "Jestem Mordercą", poświęćcie dwie godzinki na kultowe dzieło Falka. Nie pożałujecie. 

Film zdecydowanie polecamy miłośnikom starszego polskiego kina, wielbicielom obrazów Smarzowskiego, ludziom nie oczekującym od filmu gotowych odpowiedzi i tym, którzy niespecjalnie lubują się w zapierających dech w piersiach dynamicznych zwrotach akcji, niestety prowadzących widza za rączkę do celu. Słowem - trochę dla kinomanów retro. Karolak nie gra.

W Hulaj Duszowej ocenie: 8/10